W piątek obaj byliśmy w Krakowie. Ja wcześniej, Byczek później. Ze względu na pomyślne załatwienie moich spraw humor miałem nader dobry i nawet mi się Kraków trochę podobać zaczął.
W ramach rozpusty poszliśmy na obiad do restauracji „Pod aniołami”, co planowane wcześniej nie było i z żalem patrzyłem Byczkowi w zęby, gdy pochłaniał kurki w śmietanie, zupę grzybową i pierogi z grzybami. Mnie się jedynie mały stek zmieścił, bo w oczekiwaniu na Byczka bardziej z nudów niż z głodu pożarłem obiad w Ikea.
W sobotę niewątpliwie rozum mi odjęło, bo dałem się namówić na oglądanie „Smakosza 2”. Na nic się zdały moje jęki, że nie warto, że głupie… Poszliśmy. Miało być strasznie było nudno. Przez dwie godziny prawie po ekranie latał jakiś idiotyczny, przerośnięty nietoperz i porywał ludzi w przestworza. Po raz pierwszy udało mi się w kinie na chwilkę przysnąć, dobrze, choć, że nie chrapałem.
W ogóle weekend spędziliśmy miło i przyjemnie. Nie było kłótni i bijatyk. Wszystko w najlepszym porządku, aż to podejrzane jest. Co prawda wczoraj dowiedziałem się, że za mało gotuję, że Krzysiek gotował więcej więc i ja powinienem. Trochę mnie ta uwaga dotknęła, bo zamiast chwalić moje liczne zalety to on się takich drobiazgów czepia.
Może i powinienem częściej gotować i częściej sprzątać, ale tego robił nie będę. Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż latać po domu ze ścierką lub stać przy garach. Wolę usiąść i książkę poczytać. A i tak się dziwię, że zdarza mi się coś ugotować biorąc pod uwagę, że w domu rodzinnym moja szanowna rodzicielka gotowała jedynie wodę na herbatę, resztę kuchennych obowiązków beztrosko zaniedbując, co jak widać szkody niejakiej nikomu nie wyrządziło. A jeśli gotować mam z sercem a nie z przymusu to umiar w tym muszę zachować, co by przyjemność w obowiązek nie przeszła.